ORŁOWSKI: Mieliśmy szczęście (WYWIAD)

ORŁOWSKI: Mieliśmy szczęście (WYWIAD)

Dariusz Bilski: Spotykamy się kilka dni po tym, jak w sprzedaży pojawiła się Pana najnowsza książka “Praktyka dyplomatyczna”. Jak długo dojrzewała w Panu idea, by taki podręcznik napisać?

Tomasz Orłowski: Dwie rzeczy: najpierw propozycja, potem dojrzewanie. Propozycję złożyła mi dyrekcja Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Dyrektor Instytutu widział potrzebę powstania takiego opracowania, które – zastanawiam się – czy określać mianem podręcznika. To kwestia czytelnika i tego jak go potraktujemy. Najpierw więc otrzymałem propozycję, a potem zacząłem się zastanawiać do jakiego stopnia odpowiada to moim potrzebom i możliwościom. Zrobiłem to oczywiście w ten sposób, że cofnąłem się do podręcznika klasycznego autorstwa Ernesta Satow Guide of Diplomatic Practice. Przeczytałem go szybko zastanawiając się, co ja mógłbym zrobić, co mogłoby być jakąś wartością dodaną – czymś, co jednocześnie nawiązuje do doświadczeń dyplomaty, ale daje również pewien ogląd całościowy, właściwy polskiej dyplomacji. Te dwie przyczyny spowodowały, że przyjąłem propozycję. A na to wszystko nałożyła się jeszcze pandemia, gdzie nasze możliwości normalnego funkcjonowania bardzo ograniczyły się, zwiększyła się ilość czasu wolnego do spędzenia w domu, a dzięki błogosławieństwu bibliotek cyfrowych mogłem pracować z tego domu nie wychodząc. I tak ta historia wyglądała, czyli z jednej strony potrzeba, z drugiej moje refleksje na temat tego, czy jestem w stanie coś takiego zrobić i trzecie, czyli warunki, w których nic lepszego nie miałem do roboty.

Dla kogo jest ta książka? Czy interesujące treści odnajdzie w niej zarówno słuchacz naszej Akademii marzący o pracy w dyplomacji, jak i początkujący dyplomata?

Właśnie. Muszę Panu powiedzieć, że nawet dyrektor PISM-u mówił mi, że “byłoby fajnie, gdyby nawet licealiści z późnych klas znaleźli w niej coś dla siebie, tak więc proszę pomyśleć o języku, który nie byłby zbyt hermetyczny”. Ja nie jestem pewien, czy to się udało, choć staram się, by język nigdy nie był hermetyczny. Ale mam już bardzo dużo sygnałów ze środowisk studenckich, a więc mam podstawy twierdzić, że młodzi ludzie chcą i czytają takie pozycje. Nawet dziś widziałem tweet jednej z użytkowniczek, która napisała, że “trzynaście lat temu pożerałam “Protokół dyplomatyczny”, a teraz zajmę się Praktyką dyplomatyczną”. Myślę, że jest to zachęta w dużej mierze właśnie dla młodych ludzi, którzy są zafascynowani polityką zagraniczną, stosunkami międzynarodowymi, światem współczesnym, a może już ściśle dyplomacją, a którzy stykają się dziś z wieloma fałszywymi opiniami o dyplomacji. Z drugiej zaś strony nie mam cienia wątpliwości, że doświadczenia człowieka, który spędził lata w tym zawodzie mogą być użyteczne dla dyplomatów, szczególnie młodych, którzy mogą z lektury czerpać bardzo praktyczne lekcje, choćby w zakresie pisania depesz.

Ponad 30 lat doświadczeń, swojej służby zamknął Pan na 800 stronach tej książki. Jak bardzo dyplomacja zmieniła się, odkąd po raz pierwszy w 1990 roku przekroczył Pan próg ministerstwa?

Dyplomacja się zmieniła, bo zmienił się świat i zmieniła się Polska. Zmieniamy się w kategoriach technologicznych, kategoriach demokratyzacji, ale m.in. również równouprawnienia. Mówi się dzisiaj choćby o dyplomacji kobiecej czy feminizmie dyplomatycznym. Mamy zatem liczne przemiany. Poza tym dyplomacja stanęła wobec dwóch fenomenów: ery tzw. instant information czyli informacji błyskawicznej oraz rozwoju mediów społecznościowych. Zwróćmy też uwagę, że okres pozimnowojenny charakteryzuje się coraz większym udziałem i wzrostem znaczenia dyplomacji publicznej w wykonywaniu tego zawodu. Dyplomacji, która jest dyplomacją innego typu niż dyplomacja klasyczna, a która dziś jest absolutnym wyznacznikiem. Dlaczego? Dlatego, że uznano, iż społeczeństwa są trwalszym nośnikiem pewnych idei niż rządy. Rządy się bowiem zmieniają, politycy się zmieniają, ich poglądy mogą się zmieniać, zaś w społeczeństwach możemy znaleźć więcej trwałości. Zaletą dyplomacji publicznej jest też to, że działa w obie strony: wobec własnego społeczeństwa, jak i społeczeństwa państwa obcego. Jeden z instrumentów dyplomacji publicznej stworzyliśmy w czasach, gdy ministrem spraw zagranicznych był Radosław Sikorski – była to sieć RODM-ów, czyli Regionalnych Ośrodków Debaty Międzynarodowej znajdujących się w stolicy każdego z polskich województw. RODM-y te angażują przede wszystkim młode osoby ze środowisk akademickich, które mogą wiązać swą przyszłość z polską dyplomacją.

Spotykał Pan na swojej drodze nietuzinkowe postaci. Które z nich, właśnie jako praktycy dyplomacji wywarły na Panu największy wpływ? Słowem: czy ambasador Tomasz Orłowski miał swoich mistrzów jeśli chodzi o sztukę dyplomacji?

Zdecydowanie. Zaraz do tego przejdę, ale zanim o tym jeszcze kilka słów wprowadzenia: otóż MSZ, do którego przychodziliśmy znajdował się w sytuacji, która w pewien sposób przypomina sytuację obecną i do której prawdopodobnie niebawem będziemy mieli nawiązania, a mianowicie: jednym z pierwszych zamysłów ministra Skubiszewskiego, który był kontrowersyjny, bo przecież nie wiadomo było jak to się skończy, była zmiana wizerunku polskiej dyplomacji poprzez wymianę dotychczasowych kadr na nowe twarze. Proszę pamiętać, że tę dyplomację, którą myśmy zastępowali po 1989 roku tworzyli ludzie często w ogóle nie pracujący w MSZ! Otóż w czasach komunistycznych pracownicy MSZ stanowili jakąś część dyplomacji, podczas gdy resztę stanowiła przede wszystkim nomenklatura, czyli pracownicy KC PZPR. Powiem na swoim przykładzie: ja na pierwszą placówkę pojechałem zastąpić “dyplomatę”, który był etatowym pracownikiem KC PZPR. Nomen omen: gdy przyjechałem po raz pierwszy do Paryża to pracownicy ambasady mówili mi, że attache wojskowy wracając z kraju, zanim dotarł do naszej ambasady zatrzymywał się jeszcze w ambasadzie radzieckiej. Taki był ten system. Do dziś mówi się, że stałe przedstawicielstwa państw byłego obozu socjalistycznego przy ONZ w Nowym Jorku są zlokalizowane przy ambasadzie sowieckiej, bo tam przychodziło się po rozkazy, tam odbywały się kluczowe narady. Naszymi twarzami mieliśmy więc firmować zmianę wizerunku reprezentantów państwa polskiego. Przyznaję przy tym, że choć byliśmy wówczas ludźmi pełnymi nadziei, optymizmu, wiary to – mówiąc szczerze o sobie – z punktu widzenia zawodowego byliśmy amatorami. Wartości, które wyznawaliśmy były jednak właściwe demokratycznemu państwu, a jak Pan widzi ja bardzo kładę na te wartości nacisk jako niezbędne do prawidłowego wykonywania zawodu. Ponadto mieliśmy jakieś wykształcenie uniwersyteckie, znaliśmy języki.. Pamiętam, że nasi zagraniczni koledzy pocieszali nas: “nie martw się, techniki pracy szybko się nauczycie”.

Jak zapamiętał Pan pierwsze tygodnie-miesiące w MSZ? Jaki to był resort?

Gmach MSZ, do którego wchodziliśmy wyglądał rozpaczliwie. Wytarte chodniki, nieodmalowane gabinety.. Potworne zaniedbanie. Logika, którą kierowano się w poprzednim systemie była bowiem taka: cztery lata wyrzeczeń w centrali, po to by zapracować na wyjazd za placówkę i tam, ten “stracony czas” odrobić. Pamiętam takie głosy niektórych pracowników: “wiesz co, skończyły mi się już wszystkie oszczędności z placówki, muszę jak najprędzej znowu wyjechać”. Jak Pan spojrzy na życiorysy polskich dyplomatów z czasów PRL to zauważy Pan, że kadencje trwają idealnie cztery lata, jak w zegarku, ani miesiąca dłużej czy krócej. Przy czym, tak jak wspomniałem, duża część stanowisk była obsadzana przez partię, ale bardzo dużo było też oficerów służb specjalnych, którzy potem opowiadali, że oczywiście zajmowali się wywiadem gospodarczym, co oczywiście jest bzdurą – w dużej mierze była to działalność wymierzona w Polaków mieszkających za granicą. Pamiętam, że wydział prasowy ambasady w Paryżu w 1990 roku funkcjonował wprost w oparciu o metody i zadania wyniesione z SB! W dużej mierze dotyczyło to również służby konsularnej. Taki był wizerunek.. Skubiszewski wziął nowych ludzi, którzy mieli sobą zaświadczać, że reprezentują inną już Polskę.

Wróćmy do mistrzów.

Moim pierwszym mistrzem, a zawsze powinien być nim przełożony, był Ryszard Fijałkowski, którego bardzo dobrze wspominam. Fijałkowski pochodził ze starej kadry MSZ-owskiej, był doświadczonym dyplomatą. W 1990, gdy przyjechałem do Paryża on już wiedział, że nie ma przyszłości. Patrzyłem jednak z wielkim szacunkiem jak, z wielką godnością, świadom tego, że będzie odwołany do końca pełni swe obowiązki. Tego na pewno od niego się nauczyłem i – co mogę powiedzieć po latach – zachowaliśmy potem koleżeńską znajomość. Potem przyjechał Jerzy Łukaszewski, który otworzył na oścież drzwi ambasady, która to ambasada dotychczas była instytucją tradycyjnie zamkniętą. Mówię także w kontekście mentalnym, pojmowania, że jesteśmy otoczeni przez obcych, ale też konieczności utrzymywania nadmiaru bezpieczeństwa, którego nie potrafiono w żaden sposób uzasadnić.

Czy ambasada w Paryżu też była szczelnie “okratowana”? Ambasador Stemplowski w dziennikach wspomina, że pierwsze co zrobił po objęciu placówki w Londynie, a był to już rok 1994, to że zdjął z okien kraty.

Oczywiście! Ale było gorzej! Ambasada w Paryżu miała zamknięte okiennice, które otwierane były tylko podczas uroczystości. Pamiętam, że podczas jednej z kolacji, kiedy byłem już ambasadorem we Francji ktoś zapytał mnie dlaczego tak jest. Prawdę powiedziawszy, mnie też to raziło, ale na ten czas nie zrobiłem jeszcze nic w tym zakresie. Odpowiedziałem więc, że prawdopodobnie chodzi o to, by złocenia nie blakły od słońca. Na co ten ktoś odpowiada: “ależ Panie ambasadorze, złoto nie blaknie! Pastele albo sangwiny tak, ale nie złoto”. Następnego dnia, po powrocie do ambasady wezwałem kierownika administracyjnego i mówię: “Panie Piotrze, od dzisiaj wszystkie okiennice ambasady na co dzień mają być otwarte”. Ale co było jeszcze gorsze! Na ambasadzie nie wywieszano flagi! Robiono to wyłącznie w dni świąt państwowych. Otóż przepis mówi, że na budynku ambasady podnosi się flagę państwowe w dni świąt państwowych RP i państwa przyjmującego oraz jeśli wymaga tego miejscowy zwyczaj. Wiadomo jednak, że flagi na urzędach i na ambasadach, i tak jest w Paryżu właśnie, podnoszone są na stałe. W naszej nie były. Dlaczego? Dwa aspekty: bylejakość, bo choć to drobna praca to jednak trzeba ją wykonywać codziennie, a druga rzecz – i z tego co słyszę mamy z tym do czynienia również i dziś – najchętniej nie chciałoby się być rozpoznanym, że oto tutaj w tym miejscu jest polska ambasada, w której można zapytać o politykę państwa. Ja oczywiście przedstawiam to w sposób nieco karykaturalny, ale mam informacje z wielu placówek, że tak to właśnie wygląda, a więc: zamykamy się w ambasadzie, nie odpowiadamy na pytania, a już szczególnie prasy, dlatego że mamy problem z wyjaśnieniem, skąd wzięła się np. taka zmiana stanowiska Polski choćby w kwestii Ukrainy. Takie zdziwienie otoczenia, które przybierało formę zapytań o powody naszej polityki pamiętam choćby po tym, jak Polska głosowała przeciwko kandydaturze Donalda Tuska. Byłem wówczas we Włoszech i pytano mnie o powody tej decyzji. Mówiono: “to się nie zdarza, by głosowano przeciwko swojemu obywatelowi, nie rozumiemy tego”. Takie rzeczy trudno wyjaśnić i bardzo wielu dyplomatów tego wyjaśniać nie chce, bo albo w to nie wierzą, albo się nie zgadzają, albo nie wiedzą jak mogliby to zrobić.

Wracając jednak do Łukaszewskiego: nie miał żadnego doświadczenia dyplomatycznego, ale Kolegium Europejskie w Brugii, któremu rektorował przez 20 lat było uczelnią, w której kształcili się przedstawiciele Komisji Europejskiej. KE było wówczas główną strukturą wykonawczą UE, również z funkcją reprezentowania na zewnątrz, i miała swoją zasadniczą rolę w tzw. relex, czyli w stosunkach zewnętrznych, głównie w zakresie współpracy handlowej. Jerzy Łukaszewski wykształcił zatem wielu ludzi, którzy albo pracowali w KE albo dla państw członkowskich. Znałem wielu francuskich dyplomatów, którzy przeszli przez Kolegium, byli uczniami Łukaszewskiego i przejęli jego sztukę.

Czego Pana nauczył ambasador Łukaszewski?

Dwóch rzeczy. Pewnego razu wzywa mnie, a byłem – zdaje się – jego ulubionym pracownikiem, którego miał poczucie że może kształtować i mówi: “Panie Tomku, Pan jest historykiem. Jakie jest zadanie historyka, gdy bada dokumenty? Krytyka zewnętrzna i wewnętrzna źródła. Czyli najpierw należy stwierdzić, czy dokument jest autentyczny czy sfałszowany, a następnie czy to, co jest napisane jest wewnętrznie spójne. I jeśli Pan to przeprowadzi to de facto wykonał Pan pracę nad informacją, którą przekazuje Pan do centrali jako depesze”. Czyli najpierw należy scharakteryzować, kto jest naszym rozmówcą, czy ta osoba mogła mieć dostęp do takiej informacji, a następnie czy treść wiadomości jest wewnętrznie spójna. Innymi słowy: czy nas “wypuszczono” czy przekazano informację prawdziwą. A propos “wypuszczania” to pamiętam takie zdarzenie, o którym doniesiono mi z Warszawy, że w tym samym czasie, gdy minister otrzymał ode mnie ważną trzyzdaniową depeszę, od innego szefa ważnej placówki spłynęła depesza z informacją odwrotną. Minister przekazał to do wiceministra z komentarzem: “ambasador w Paryżu otrzymał taką informację, ambasador w innej ważnej stolicy taką. Kogoś wprowadzono w błąd, ale nie jest to ambasador w Paryżu”. Przekazywanie rzetelnej informacji, o czym dużo pisze w książce jest kluczowym zadaniem dyplomaty i tego nauczył mnie Łukaszewski, mianowicie kazał mi użyć swojego warsztatu historyka. A druga rzecz: prawie każdego popołudnia zapraszał mnie do swojego gabinetu i przez półtorej godziny miałem indywidualny wykład z integracji europejskiej. Taką wiedzę jak on miało wówczas może jeszcze dwóch Polaków: Jan Kułakowski i Georges Rencki. Integrację europejską jako proces, cele tejże – to wszystko zrozumiałem dzięki Łukaszewskiemu. To mój pierwszy mistrz.

W 1994 wraca Pan do centrali.

Tak, sprowadził mnie Stefan Meller i od razu zostaje rzucony na głęboką wodę. Zostaję po nim wicedyrektorem departamentu Europy. I wtedy zderzam się z zupełnie inną pracą, bo praca na placówce i praca w centrali to dwie zupełnie różne formy pracy dyplomaty. W MSZ mówi się, że nie można być dobrym ambasadorem, jeśli nie zna się technik pracy w centrali. Dlaczego? Bo wie Pan, czego centrala oczekuje i nie musi Pan pytać. Zawodowiec wie, czym ma się zająć i nie musi prosić o instrukcje. To samo działa w drugą stronę: dyrektor departamentu kierunkowego, który wrócił z placówki wie, że nie może żądać od ambasadora rzeczy niemożliwych, bo np. wie, że w największych państwach świata ambasadora nigdy nie przyjmie minister spraw zagranicznych. Kiedy udało mi się, dzięki pewnemu wybiegowi, dostać audiencję u włoskiego ministra spraw zagranicznych, zadzwonił do mnie kolega-dyrektor z włoskiego MSZ i powiedział: “nie wiem jak to załatwiłeś, ale minister Cię przyjmie. Mamy do Ciebie jednak wielką prośbę, abyś nikomu o tym nie mówił, bo inaczej wszyscy ambasadorowie akredytowani będą domagali się takiego spotkania”. W 1994 roku uczę się więc, jak powiązać doświadczenie placówkowe z pracą w Warszawie. I muszę powiedzieć, że tak, rzucono mnie na głęboką wodę, bo zarządzanie placówkami zagranicznymi to nie jest prosta rzecz. Ponadto, miałem nad sobą strukturę, w której ścierały się dwie tradycje – nowa i stara, które często – wobec siebie – były bardzo nieufne.

Resortem kieruje wówczas minister Olechowski.

Andrzej Olechowski, Władysław Bartoszewski.. Mieliśmy szczęście, że wszyscy ministrowie spraw zagranicznych w początkach III RP byli silnymi osobowościami, które pociągały za sobą, dawały motywację do pracy. Można się było z nimi zgadzać lub nie, ale patrzyło się na ten spektakl z przyjemnością! Olechowski wprowadzał do MSZ element biznesowy, był trochę niczym ten lord angielski, od którego biła przynależność do elity. Budził olbrzymi respekt. Jeśli chodzi o Władysława Bartoszewskiego.. uśmiech, żartobliwość, łatwość przemawiania.. a jednocześnie niezwykła wręcz wewnętrzna siła i twardość. Tego można było się od niego uczyć. I co ważne, te osobowości akceptowały też odmienne zdanie. Nigdy nie zdarzyło mi się, by wspomniane postaci traktowały takie odmienne zdanie jako np. wyraz braku lojalności, przemądrzałości czy konfrontacji. To bardzo ważne, szczególnie, gdy wkracza się na ten poziom bliski kierownictwu, by umieć ministrowi powiedzieć “nie” i uzasadnić swoje zdanie. To nie jest proste, ale w MSZ jest absolutną koniecznością. Gdy się ma takich ministrów to komfort pracy jest niesamowity. Dziś ten brak osobowości jest wręcz dramatyczny, co sprawia, że mamy do czynienia z ogromnym kryzysem polskiej dyplomacji.

Kogoś jeszcze chciałby Pan wyróżnić?

Moimi przewodnikami po praktyce byli też znakomici technicy dyplomacji. Największą rolę w moim kształtowaniu odegrał najpierw Andrzej Towpik, potem Marek Jędrys oraz Jerzy Nowak. Andrzej był dyrektorem politycznym i jako wiceminister – moim przełożonym. Pracował on w sposób niezwykle precyzyjny, urzędniczy, ostrożny. Każdego ranka dzwonił do mnie i zapraszał do swojego gabinetu, gdzie z ołówkiem w ręku analizował poszczególne fragmenty mojej notatki. Badał każde słowo i tego można się było od niego nauczyć – stosowania odpowiednich słów w odpowiednim kontekście, tak by były one jak najbliższe prawdy i by potem się ich nie wstydzić. Nigdy nie używał słów, które są zbyt ostre – to umiarkowanie jest w raportowaniu niezwykle ważne. Marek zaś uczył wszystkiego tego, co dotyczyło administrowania: podstaw tego, jak się prowadzi rozmowy, jak kierować zespołem.. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Jerzego Nowaka poznałem później, gdy był ambasadorem w Wiedniu. OBWE zajmowała się wówczas m.in. odradzającą się państwowością państw bałtyckich, problemami mniejszości rosyjskiej, uznania granicy etc. Jego depesze, pisane przecież z Wiednia rekonstruowały wydarzenia w taki sposób jakby był w Tallinie! On nauczył mnie pisać depesze, co po latach mu powiedziałem. W praktyce dyplomatycznej to niezwykle ważna rzecz: czytanie depesz innych, uczenie się jak należy to robić. Potem, po latach mówiono mi – i powiem to bez fałszywej skromności – że ludzie uczą się na podstawie moich depesz. I dla mnie jest to olbrzymia satysfakcja.

W 2005 roku ambasador Niesyto, którego serdecznie pozdrawiamy, wyjeżdża do Szwajcarii. Czy namaszcza on Pana na swojego następcę w roli dyrektora Protokołu Dyplomatycznego?

Wiosną 2004 roku, jeszcze gdy pracowałem w UNESCO wezwał mnie do siebie dyrektor generalny MSZ Zbigniew Matuszewski i mówi: “Ma Pan objąć teraz stanowisko dyrektorskie. W jakiej dziedzinie najchętniej chciałby się Pan teraz odnaleźć?”. Opowiedziałem mu o swoich dotychczasowych doświadczeniach, dodając że kończę teraz pisany w Rzymie podręcznik z zakresu protokołu dyplomatycznego. Matuszewski odpowiedział, że to wpisuje się w ich plany, bo ambasador Niesyto powinien teraz objąć placówkę zagraniczną, a jednocześnie zaznaczył, że kandydaturę szefa protokołu musi zatwierdzić zarówno mały, jak i duży pałac – czyli kancelaria premiera i kancelaria prezydenta. Janusz Niesyto oczywiście był wprowadzony w te ustalenia. Zaprosił mnie do siebie i mówi: “Słuchaj, wiedzy masz 3 razy więcej ode mnie, ale nie masz praktyki. Wobec tego usiądziesz ze mną, popracujesz 3 miesiące jako zastępca, a ja wszystkiego będę Cię uczył”.

Przeskakując o kilka lat do przodu, ale pozostając w temacie protokołu: czy organizacja uroczystości pogrzebowych pary prezydenckiej po katastrofie smoleńskiej to największy wyzwanie, jakie przed Panem postawiono w tym zakresie?

Zdecydowanie. Wyjątkowość wydarzenia sprawia, że to na pewno było największe z wyzwań protokolarnych. Pamiętam, że 10 kwietnia około godziny 9:00 zadzwonił do mnie były szef ochrony prezydenta Kaczyńskiego. “Widziałeś co się stało? Włącz telewizor!”. Pierwszą rzeczą, jaką w takich sytuacjach się odczuwa jest poczucie niemocy. Gdy później zadzwonił do mnie minister Sikorski i powiedział: “mam dla Ciebie prośbę od premiera” to pomyślałem, że o niczym więcej nie mogłem marzyć, bo móc zrobić cokolwiek, w jakikolwiek sposób zaangażować się było już przełamaniem tej bezbronności. Oczywiście, nie można cofnąć tego co się stało, ale można przynajmniej zaoferować wszystko to, co się posiadło, by uczcić pamięć poległych w taki sposób, w jaki chciałoby się by naród uczcił tę wielką tragedię. Nieznaną w takim rozmiarze, w warunkach pokoju. Wyzwanie składało się z bezmiaru tragedii, ale też braku bezpośrednich odniesień co do tego, jak można skonstruować uroczystości żałobne. Trzeba było to skomponować samemu w oparciu o tradycję polską. Świadomie więc zrezygnowałem z jakichś obcych wzorców i zastosowałem elementy, które znamy z uroczystości pogrzebowych prezydenta Narutowicza, dwóch pogrzebów krakowskich: symbolicznego pogrzebu Juliusza Słowackiego i pogrzebu marszałka Piłsudskiego oraz londyńskiego pogrzebu gen. Sikorskiego. Pogrzeby krakowskie są ze sobą związane w tym sensie, że niektórzy uważają, iż sprowadzenie ciała Słowackiego z Paryża na Wawel było przygotowaniem protokólarnym do pogrzebu Piłsudskiego. Podobieństw faktycznie jest sporo. Ale wracając do tamtych dni: pracę zacząłem w poniedziałek 11 kwietnia znając datę pogrzebu, który miał odbyć się w niedzielę 18 kwietnia. Mieliśmy zatem 7 dni na przygotowania, z czego przez pierwsze dwa nie wiedzieliśmy, gdzie pogrzeb się odbędzie. Przez pierwsze dwa dni pracowałem zatem nad scenariuszem organizacji uroczystości w Warszawie! Tak naprawdę więc, praca nad pogrzebem krakowskim zaczęła się w środę 13 kwietnia, w czwartek polecieliśmy na wizję, a w piątek wszystko już było zamknięte. Przez cały ten tydzień, codziennie o 21:00 w KPRM mieliśmy narady międzyresortowe ze wszystkimi zaangażowanymi w przygotowania, po czym wracałem do domu i w nocy zaczynałem pisać mailowo dyspozycje, co trwało do około 1 w nocy. Od 5 nad ranem przychodziły zaś odpowiedzi, co pokazuje jak ważne jest spięcie tego przez jednego koordynatora i w jak nadzwyczajnych okolicznościach funkcjonowaliśmy. Wyzwaniem był sam czas. Na to wszystko nałożyła się jeszcze historia islandzkiego wulkanu.

Jakie kluczowe cechy powinien mieć szef protokołu?

To, czego najczęściej brakuje, a co rozpoznaje natychmiast to brak zimnej krwi. Szef protokołu, ale i pracownik protokołu jest ostatnią osobą, która ma prawo stracić zimną krew. Pamiętam spojrzenia prezydentów Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego, gdy coś szło nie tak, jak powinno. Co trzeba wtedy zrobić? Całym sobą pokazać i zaświadczyć, że panujemy nad sytuacją. Absolutna flegma, nawet gdy dzieje się coś, co wymyka się naszym planom. I wtedy w oczach prezydenta widzi Pan “radź sobie sam, to jest w twoich rękach”.  A druga fundamentalna rzecz – zaufanie szefa. To zasadnicza sprawa dla jakości współpracy. Ważne też jest, byśmy pamiętali, że nie przesądzamy o sprawach życia i śmierci, o wojnie i pokoju, a jedynie o przebiegu uroczystości i ewentualnym opóźnieniu. Nie przesadzajmy zatem! Mam takie jedno doświadczenie, które pamiętam do dzisiaj.. 2005 rok, 60. rocznica wyzwolenia obozu w Auschwitz. Janusz Niesyto był wtedy jeszcze dyrektorem, a ja jego zastępcą. 60 szefów państw i rządów – wszyscy wielcy świata tego, począwszy od króla Belgów, królowej Niderlandów, prezydenci Niemiec, Francji, Rosji, wiceprezydent USA..

Dick Cheney w swojej słynnej puchowej kurtce..

Dokładnie tak! No i jest późny wieczór, przemawia prezydent Izraela, ja stoję od niego jakieś 6 metrów, przy mnie jego doradca wojskowy – izraelski generał i nagle widzimy starszą panią, która zaczyna się rozbierać. Ściąga kurtkę, płaszcz, sweter i zostaje w halce.. Ten generał krzyczy na mnie: “niech Pan coś zrobi, niech Pan wezwie ochronę, obezwładnijcie ją!”. Ja pytam go: “czy widzi Pan zagrożenie bezpieczeństwa dla waszego prezydenta?”. On zaprzecza. Po chwili ta kobieta podchodzi do mikrofonu i mówi: “ja jestem byłą więźniarką, dziewczynką, która się tutaj wychowała, która codziennie półnaga musiała w tym miejscu stawać do apelu w tym zimnie. Cieszę się, że dziś przemawia tutaj mój prezydent i że możecie poczuć to zimno, jakie my codziennie czuliśmy stając tutaj do apelu”. Wyobraźmy sobie więc teraz, że wzywamy BOR, by obezwładnił tę kobietę.. nie musimy sobie mówić, z jakim skandalem mielibyśmy do czynienia. Umiejętność przewidywania i oceny sytuacji też jest zatem tutaj kluczowa.

Poruszająca historia.

Dla odmiany opowiem Panu inną, też związaną z pracą w protokole. Pamiętam to jak dziś. Uroczystość powitania w Wiedniu pod Pałacem Cesarskim. Przylecieliśmy z opóźnieniem z powodu mgły. Kompania honorowa na miejscu, uroczystości się zaczynają, wybrzmiewają hymny i nagle widzę, że jeden z moich pracowników, dosyć charakterystyczna postać, biegnie z całych sił za plecami tejże kompanii honorowej, wszyscy patrzą na niego.. Nie ma gorszej rzeczy w tym zawodzie niż biec. Każdy ma bowiem poczucie, że coś się stało, a już tym bardziej jak biegnie pracownik protokołu. Wezwałem go potem do siebie i mówię: szybkim krokiem tak, ale nigdy proszę nie biec. Pytał mnie Pan o kluczowe umiejętności. Oprócz zimnej krwi i takiego klasycznego zestawu umiejętności miękkich, jednak bardzo potrzebna jest znajomość polityki. To nie jest tak, że szef protokołu może być tylko technikiem i tylko mistrzem ceremonii. Miewałem sytuacje, że będąc jedyną osobą w pobliżu prezydenta musiałem mu doradzić jako dyplomata, jako człowiek pracujący dla polskiego MSZ. Szef czy pracownik protokołu musi zatem być również przygotowanym merytorycznie dyplomatą, rozumiejącym politykę zagraniczną.

Panie Ambasadorze, na koniec naszej rozmowy chciałbym zadać Panu kilka pytań zamkniętych, na które można odpowiedzieć tylko “tak” lub “nie”. Raz może użyć Pan “pomidora”. Możemy?

Tak! Uwielbiam to.

Wspaniale. Zatem zaczynamy: kolejna książka, którą napiszę będzie zapisem moich wspomnień.

Nie.

Paryż znam lepiej niż Warszawę czy Kraków.

Tak.

Misja w Paryżu była trudniejsza od tej w Rzymie.

Tak.

Ale największym wyzwaniem był Protokół.

Chyba muszę powiedzieć “nie wiem”.. Nie.

Spędziłem na placówkach blisko 20 lat. Czasami żałuję tego utraconego czasu.

Nie!

Dyplomacja to jednak wielka i ekscytująca przygoda. Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli.

Nie.

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał: Dariusz Bilski – Dyrektor Wykonawczy Fundacji Europejska Akademia Dyplomacji.

*Rozmowa najprawdopodobniej doczeka się ciągu dalszego, na który już dziś serdecznie zapraszamy.